Aktualności

Ludzie i wydarzenia

12sty2017

EŁCKA ZMARZLINA

„Maraton Pieszy na Orientację – Ełcka Zmarzlina ” to impreza turystyczno-sportowa na orientację. Start do dwóch dystansów odbył się w Starych Juchach. Zawody rozgrywane będą tym razem na trzech dystansach 100, 50 i 15 km. Uczestników obowiązują limity czasowe na pokonanie dystansów: 100 km 24-godzinny, 50 km 14 –godzin, 15 km 3 godziny. Zawodnicy mogą iść samodzielnie lub w grupach. Ta ekstremalna impreza odbyła się w bieżącym roku przy ponad 20 stopniowym mrozie.

 

 

Aby opisać dokonania i trudności, jakie mieli do pokonania zawodnicy proponuję zapoznać się tekstem jednego z uczestników Macieja Olszewskiego (na fot.):

Już sam nie pamiętam, czemu po mojej pierwszej Ełckiej Zmarzlinie, dwa lata temu, powiedziałem sobie „nigdy więcej” ? Przecież to wielka frajda pochodzić sobie po terenie, w pięknych okolicznościach przyrody, z Piotrem, który również uwielbia chodzić na „dłuższe wycieczki”. W końcu przeszliśmy już wspólnie trzykrotnie dystanse po 50km, ostatnio dwa miesiące temu w Świnoujściu na „Latarniku”. Czemu i wtedy powiedziałem: dość tej mordęgi? Że bolała mnie okropnie noga i praktycznie połowę dystansu kuśtykałem za ciągnącym nasz czteroosobowy team Wieśkiem? To musiała być jakaś chwila słabości. Teraz będzie znowu pięknie i wesoło :-) .

Jeszcze większą radość dostarczyła nam pogoda. W przeciągu zaledwie 3 dni spadł śnieg, którego brakowało na święta a temperatura spadła z zera do prawie -20st.C. Zrobiło się cudownie.
Na Zmarzlinę prognoza zapowiadała jakieś -15st.C, piękne słońce i praktycznie zero wiatru. Byłem szczęśliwy jak nigdy.
Oczywiście trzeba było pomyśleć jak się ubrać na taki mróz. Już w zeszłym roku robiąc dwa marsze na krótkich, 20-kilometrowych odcinkach w mrozie w granicach -10st.C stwierdziłem, że poza standardową koszulką termoaktywną wystarczają cienki polar i bluza polarowa na wierzch bez żadnych kurtek. Jak się człowiek intensywnie porusza to paruje z niego i kurtka tylko taką wilgoć zatrzymuje. Niby ciepło a kurtkę można po kilku godzinach wyżymać z wody. Ponieważ tym razem miało być trochę zimniej, dołożyłem jeszcze jeden cienki polar pod spód. Buty też wystarczają dobre, wygodne do biegania. Dobra skarpeta i noga nie marznie. Wystarczy cały czas być w ruchu. Prościzna.
Oczywiście trzeba zabrać trochę energetycznego prowiantu i picie. Na pewno wystarczy standardowy bukłak z rurką (Piotr dał mi otulinę z pianki na rurkę żeby nie zamarzała), dwa energetyki i bidon z własnoręcznie przygotowanym płynem izotonicznym. Ale przecież będzie zimno! A wezmę dodatkowo mały termos z ciepłą herbatą.
Do jedzenia wystarczy mi trochę orzechów, cukierków, czekoladek, jeden żel energetyczny kupiony dwa lata temu (chyba mi nie zaszkodzi) i pęto kiełbasy.
Z Piotrem postanawiamy iść we dwóch bez dodatkowych „ogonków”. Ostatnio przez te „ogonki” Piotr zostawał w tyle. Ot taka dobra dusza, która każdego lubi pocieszyć i poczekać z tyłu. Ambitnie chcemy zrobić nasz osobisty rekord. Rok temu 50km przeszliśmy w 7:45. Ostatnie „krótkie” niespełna 20-kilometrowe marsze robiliśmy ze średnią lekko ponad 7km/h. Powinno się udać!
W piątek dzwoni Marcin. Szedł z nami na pierwszej Zmarzlinie. Wtedy nie doszedł. Zrobił sobie krwawiący odcisk na stopie i skończył na 42 kilometrze. Teraz jest lepiej przygotowany. Proponuję mu dołączenie do naszego mikro-teamu.
Sobota rano. Za oknem -20st.C. Tylko trochę zimniej niż mówiła prognoza. Zgarniam Marcina i Piotra i jedziemy samotnie na start do Starych Juch godzinę przed wszystkimi uczestnikami. Ot taki przywilej po znajomości z Wieśkiem. Zaufanie to dziś rzadkie zjawisko. Nie chcę przedzierać się przez tłum i iść gęsiego za kimś.
Startujemy równo o 8:00.
Od razu przyjmuję swoje dobre tempo. Między budynkami wybiegamy do punktu nr 1 przy wiadukcie kolejowym. To raptem 1km więc pochłaniamy go ekspresowo. Teraz zmieniamy kierunek na południe i przez Liski pędzimy do punktu nr 2 nad małym jeziorkiem w lesie. Ze zdziwieniem odkrywamy, że przy tym punkcie jesteśmy pierwsi. Teoretycznie powinni tu już być dawno pierwsi, najszybsi uczestnicy biegnący 100km. W końcu minęło od ich startu już 11 godzin. Dziwne to. Trzeba już coś łyknąć żeby uzupełnić płyny. Pociągam z rurki trzy łyki płynu. Humory dopisują. Ach jak pięknie wyglądają ośnieżone pola w porannym słońcu. Droga pomimo że jest biała, jest też twarda i nawet nie śliska. Idzie i biegnie się wybornie.
Z dwójki znowu „pędzimy” przez las na punkt nr 3. Trzeba znowu łyknąć napoju. Kurczę nic nie leci. Rurka zamarzła. Nic się nie stało. Mam przecież dużo innych napojów. Wszyscy śmiejemy się z oszronionych od pary buchającej z naszych ust brwi i rzęs. Wyglądamy jakbyśmy osiwieli. Jakie to fajne.
Docierając do trójki widzimy jadące szosą autobusy z pozostałymi uczestnikami startującymi na dystansie 50km. Nieźle ich odsadziliśmy. Średnia wychodzi taka jak miała wyjść czyli ponad 7km/h. Jest dobrze. Sięgam po czekoladkę żeby uzupełnić kalorie. Z czekoladki zrobił się kamień. Jak to rozgryźć? Wkładam całość do ust i czekam aż zmięknie. Brązowy prostokąt wypycha mi oba policzki. Wyglądam zabawnie. Piotr częstuje swoim Red Bullem przelanym do butelki. O przepraszam to już sorbet z Red Bulla.
Ponownie przez las w dobrych humorach przemieszczamy się do punktu nr 4. Trzeba obejść jezioro. W zasadzie to na jeziorze jest lód i można byłoby skrócić sobie drogę i to bardzo. Regulamin jednak tego zabrania a punkty mamy robić w kolejności więc grzecznie idziemy na około jeziora do czwórki. Na długiej prostej w końcu dogania nas pierwszy „setkowicz”. Krótka wymiana uwag o jego pierwszej 50km pętli wyjaśnia nam, czemu dopiero nas dogonił. Według niego trasa była lekko niedoszacowana i zrobił o 15km więcej. U nas na pewno będzie równo 50km więc nie ma się czym przejmować. Kolega szybko znika nam z oczu a po kilku minutach dobiega kolejny setkowicz. Mamy dopiero dwóch ludzi przed sobą. Trochę nam pomogą bo zostawią swoje ślady w śniegu. Ten śnieg to jednak pomaga. Będzie super! Ten drugi skręca w las. My za nim. Na pewno wie co robi. Stary wyjadacz. Docieramy do brzegu jeziora. Kurczę trochę za wcześnie. Nasz „zając” gdzieś nagle znika. Musimy przedzierać się przez zarośla aż do cypla. Dobrze że ten wcześniej podmokły zapewne teren zamarzł. Nagle obok mnie dochodzi trzeci człowiek. A nie to ten sam drugi setkowicz! Gdzie on łaził że go wyprzedziłem? Razem dochodzimy do cypla. Szukamy punktu na jakimś drzewie. Facet chyba wie co robi. Niestety nie do końca. Dopiero teraz ja i on czytamy w opisie, że punktem jest drzewo ale na górze. Góra nie jest malutka. Mozolnie wspinamy się na jej szczyt. Ledwo zipię. Dziurawimy po kolei perforatorem swoje karty i obieramy przybliżony kierunek na dojście do leśnej drogi. Drugi setkowicz ponownie gdzieś znika. Po krótkiej chwili ponownego przedzierania się przez zarośla znajduję drogę. Skręcamy w lewo i prosto ciśniemy do asfaltu. Dlaczego znowu z krzaków za nami wyskakuje ten sam setkowicz? Wyprzedza mnie kolejny raz i kolejny raz szybko znika przed nami. Ma brata bliźniaka?
Razem z Piotrem zaczynamy śpiewać i szybko docieramy do asfaltu. Teraz w lewo i zmierzamy do Woszczel gdzie skręcamy ponownie w lewo. Mamy dojść do punktu nr 5 na starym cmentarzu w lesie. Piotr zna ten teren więc wyznacza dobry skrót. Ponownie mijamy drugiego setkowicza. Dziwne takie kolejne deja vu. W lesie pomagają ślady wytyczone przez jakieś samochody. Nie trzeba brnąć w sypkim śniegu. Jest dobrze bo śnieg nie przykleja się do butów a nogi są cały czas suche i ciepłe. Buty się spisują. Krótki fragment musimy przejść po torowisku. Czemu naprzeciw nas z punktu nr 6 idą inni uczestnicy? Chyba nie robią punktów po kolei a to jest niezgodne z regulaminem. Może przeszli po lodzie na jeziorze? Nieładnie. Mijamy ich w ciszy.
Docieramy do szóstki zlokalizowanej przy leśniczówce. Obstawiają ją dwaj strzelcy od Czarka. Kontrolują nasze karty i okazuje się, że jesteśmy jak na razie jedynymi, którzy mają punkty zaliczone po kolei. Pozostali musieli pójść najpierw zaliczyć to co ominęli. Jesteśmy z siebie dumni a innych posądzamy o niepojęte kombinatorstwo. A może nie przeczytali regulaminu albo nie uważali na odprawie? Ich sprawa.
Szybko znowu pędzimy po twardej drodze do punktu nr 7. Pochłonęliśmy już pierwsze energetyki i część słodyczy. Z danych na rejestratorze wynika, że mamy za sobą 21km i tylko niespełna 3 godziny. Założony plan jest do wykonania. Czuję się rewelacyjnie. Wyprzedziło nas tylko dwóch setkowiczów a reszta mijanych ludzi nadrabia zaliczając pominięte punkty.
Siódemka jest na starym cmentarzu na górze w lesie. Wdrapujemy się na nią po rozjechanej przez ekipę drwali drodze. Czym oni jeżdżą? Koleiny mają głębokość połowy człowieka.
Wyskakujemy na drogę. Pytam się ekipę czy tniemy przez pola? Powinniśmy wyjść przy dużej fermie prosto na drogę do ósemki. Chłopaki się zgadzają. Pole oczywiście pokryte śniegiem. Wystaje sporo trawy więc nie będzie źle. Śnieg jest sypki. Jest jednak gorzej. Głębszy śnieg przeskakuję. Piotr z Marcinem zaczynają zostawać w tyle. Za wzniesieniem znikają mi za plecami a muszę wejść między drzewa. Chwilę czekam. Dochodzą. Idziemy dalej. Wychodzę spomiędzy drzew i znowu wpadam w głębszy śnieg. Trzeba go przeskakiwać. Zaspy są prawie do kolan. Już widać dużą fermę. Nie wiem czemu chłopaki będąc za mną już dobre 100m twierdzą, że trzeba odbić w prawo. Jestem nieugięty i przy zabudowaniach wchodzę na twardą drogę. Co za ulga. Te białe badziewie zaczyna mnie wnerwiać. Po paru minutach jestem już przy ósemce na środku pola na punkcie wysokościowym. Opuszczając go widzę dochodzących kumpli. Jak oni się wloką. „Zaraz cię dogonimy” – słyszę. Z górki zbiegam w małych podskokach bo te białe badziewie zasłania lekko przeorane pole. Trzeba uważać żeby nie skręcić kostki. Wpadam na lekko oblodzony asfalt.
Rezygnuję z pójścia do punktu nr 9 na azymut przez pola. To byłby chory pomysł skakać cały czas jak zając. Szybką padną mi nogi i daleko nie zajdę. Dochodzę do Malinówki. Oglądam się za siebie. Gdzie podziali się moim kompani? Mieli mnie dogonić. Jest chwila na zwolnienie więc sięgam po jedzenie i picie. Za wiele tego nie mam a w gębie co chwila robi się sucho. Ten mróz wysysa z człowieka całą wilgoć. Bidon już opróżniony. Został jeden energetyk, pół termosu z jeszcze ciepławą herbatą, bukłak z zamarzniętą rurką, pół kiełbasy i kilka cukierków. Jakoś mało tego. Za Malinówką odbijam w pole. Przejdę szybciutko na przełaj do lasu. Będę miał bliżej na dziewiątkę. Na drodze zostawiam z badyli małą strzałkę dla chłopaków. Na polu będą tylko moje ślady. Nikt tędy nie szedł. Dzwoni Piotr. Niby są za mną 500m więc udzielam szybkich wskazówek jak dalej mają iść. Jeszcze przed lasem drugi telefon od Piotra. Ponownie opisuję gdzie mają skręcić i jak iść dalej na dziewiątkę. Przedzierając się przez drzewa i krzaki mijam stadko saren. Patrzą na mnie zdziwione a oczami wyobraźni widzę jak pukają się kopytkami w głowę-”co ten dziwak tu robi przy takim mrozie?”. Szybko wypadam na drogę przecinającą leśnictwo Mleczno. Dziewiątkę prosto znaleźć bo leży przy zamarzniętym rowie melioracyjnym.
Wracam szybko na tę samą drogę przez las i zmierzam do punktu nr 10 w ruinach starych zabudowań. Postanawiam zjeść pozostałą część kiełbasy. Ależ ona twarda. Mielenie w ustach zimnej, mięsnej breji nie daje żadnej radości. Popijam resztką ciepłej herbaty z termosu. Na chwilę pomogło. Na chwilę, bo nagle zaczyna mi bulgotać w brzuchu a pośladki zaczynam spinać-takie mam parcie. Dobrze że zawsze noszę ze sobą srajtaśmę. Nikogo przede mną, nikogo za mną więc hyc w lewo za drzewo. Zostawiłem małą, ciepłą i parującą jeszcze pamiątkę z dala od trasy. Chyba nikt w to nie wdepnie. Po chwili widzę dochodzących dwóch osobników. Myślę sobie-chłopaki w końcu mnie dogonili, ale to niestety nie Piotr z Marcinem tylko inni uczestnicy. Pytam się czy nie wyprzedzali moich byłych już kompanów? „Tak, wyprzedziliśmy ich przy dziewiątce”. O rany, jak oni są daleko! Razem dalej ciśniemy do dziesiątki. Udaje nam się ją znaleźć bez problemu. Dziurkujemy nasze karty i za nowymi kompanami idę do punktu nr 11.
Po pokonaniu niezłego wzniesienia moi nowi kompani rozdzielają się. Pierwszy idzie w prawo, drugi w lewo. Zerkam na mapę. Według mnie w prawo jest dobrze tylko czemu ten pierwszy nagle zmienia zdanie? Obaj odchodzą lewą odnogą drogi a ja znowu samotnie wdrapuję się na drugie już wzniesienie? Nikt tędy przede mną nie szedł bo brak śladów. Czy podjąłem dobrą decyzję? Nie będę się wracał i ciągnę dalej. Przede mną trzecie wzniesienie. To nie wzniesienie tylko jakaś góra! Kto ją tu postawił? Ledwo wdrapuję się na jej szczyt. Z góry już widać Ełk i znajdujący się przy jedenastce zakład utylizacji śmieci. Niby blisko tylko gdzie ta droga, do której powinienem dojść? Przede mną czwarte wzniesienie. Przepraszam, to kolejna cholernie wielka góra! Mam powoli dość. Po piątej górze na szczęście schodzę na główną drogę. Przy niej przez krótkie pole, między drzewami jest stary cmentarz a na nim jedenastka. Oby nie było więcej gór na mojej trasie.
Po podbiciu jedenastki, wychodząc spomiędzy drzew dostrzegam dochodzących poznanych kilka chwil temu kolegów, którzy woleli pójść w lewo na rozwidleniu. Z nieukrywaną satysfakcją stwierdzam, że wybrałem krótszą drogę. Idę dobrą, twardą drogą jak najdalej. Chodzenie na przełaj bardzo męczy i spowalnia. Oglądam się za siebie i widzę, że mijana przed chwilą para odbija szybko na pole. Będą musieli wspinać się na górę. Ja wolę ją obejść po twardym. Mam dość gór. Plan wcielam w życie i prawie po płaskim mijam „wielką” górę. Wychodzę prosto na polną drogę, która prosto prowadzi do punktu nr 12.
Do dwunastki jest prosto i z górki. Drogą nie da się iść bo jest całkowicie zawiana. Znowu marsz po polu. Mam trochę czasu więc wypijam ostatniego energetyka. Napoje skończyły się nie licząc na wpół zamarzniętego bukłaka. Zjadam też ostatnie cukierki. Mam nadzieję że dojadę do końca na tym co już w brzuchu. Oglądam się za siebie. Gdzie podziali się ci dwaj za mną? Zniknęli całkowicie. Zgubili się? Dzwoni Piotr. Zmierzają do jedenastki. Udzielam mu wskazówek jak z jedenastki mają wbić się na pole do dwunastki. Niech nie błądzą. Droga jest przecież prosta a ja ponownie zostawiłem wyraźne ślady.
Dwunastka jest przy rowie melioracyjnym ale zamiast niego zastaję zamarznięte rozlewisko. Ostrożnie przechodzę jego brzegiem. Znowu znajduję znane mi już ślady kolegi idącego na 100km. Lód na szczęście jest gruby więc ośmielony delikatnie ścinam odejście z dwunastki. Tu kończy się mapa ze skalą 1:50.000.
Pozostaje teraz już „tylko” 10 punktów oznaczonych literkami od A do J na mapie 1:10.000, które można zaliczyć w dowolnej kolejności. Oczywiście tę kolejność należy określić samemu. Teren jest mi bardzo dobrze znany. Robiłem tu terenowe rajdy przeprawowe. Ten końcowy etap powinienem zaliczyć z zamkniętymi oczami. Nogi jeszcze dają radę. Pić się chce tylko co pić? Śniegu nie będę jadł. Żeby było szybciej postanawiam cały teren przejść na azymuty. Czy ja nie miałem jednak chodzić już tylko drogami?
Pierwsze dwa punkty w zasięgu wzroku. Najpierw G. Skąd tu tule śladów? Jakby przeszło stado żubrów. No tak! Kilka godzin temu przeszło tu ponad 50 osób dystans 15km. Po wyznaczonej przez nich „autostradzie” przez pole dobiegam do F. Zamiast drogą, polem idę do F. Dzwoni Piotr. Powinni już być dawno przy dwunastce. „Gdzie jesteście?” - pytam. „Przy jakimś ogrodzeniu doszliśmy do ceglanego budynku transformatora” - słyszę. O rany! Chłopaki za szybko i za ostro skręcili na pole i doszli do końcowych zabudowań Siedlisk. Czemu nie posłuchali moich prostych wskazówek? „Mogłeś na nas poczekać” - słyszę w słuchawce i na tym kończymy nasze telefoniczne rozmowy. Piotr chyba mnie już nie lubi.
Idąc polem znowu mijam stadko saren. Jak im dobrze. Mogą sobie poskubać trawki a ja co mam gryźć? Gdzieś w plecaku zbunkrowałem energetyczny, przeterminowany żel. Nigdy wcześniej nie był mi potrzebny. W końcu chyba z niego skorzystam.
Podbijam F i w końcu mam już prostą drogę do mety. Drogą idę do D. Starą szopę z punktem znajduję szybko przecinając na skos porośniętą krzakami polanę. Czy ja wcześniej nie twierdziłem, że drogą jest szybciej? E tam. Droga jest dla mięczaków a ja chcę zrobić jak najmniej kilometrów. Do C wiedzie leśna droga. Prościzna. Droga prowadzi jak na mapie. Jest ostry skręt w lewo. Wychodzę z lasu. Trochę dziwnie dużo krzaków i dlaczego przechodzę pod linią energetyczną? Coś tu nie gra. Obchodzę krzaki i wracam przed linię. Trafiam na leśną drogę. Jakieś deja vu. Przecież byłem tu kilkanaście minut temu. Do licha, zrobiłem wielkie koło! Jak to możliwe? Czemu nie zerknąłem na kompas? Czy dopada mnie już zmęczenie i umysł płata mi figle? Robi się nieciekawie a dodatkowo zaszło już słońce i robi się ciemno. Czy ja nie miałem skończyć Zmarzliny przed wieczorem? To jakiś horror! Nikogo wokół. Czy tylko ja dzisiaj łażę po polach i lasach goniąc punkty?
Wyjmuję z plecaka czołówkę i ją włączam. Uff coś widać. Dochodzę znowu do drogi odbijającej ostro w lewo. Gdy tu skręciłem kilkanaście minut wcześniej, zatoczyłem wielkie koło. Dalej na drodze leży powalone drzewo. Dopiero teraz widzę na nim ślady butów uczestników 15km. Przeskakuję je i po 20 metrach jest taka sama droga odbijająca ostro w lewo. Tak jak na mapie. Wcześniej za szybko skręciłem i mam w plecy jakiś kilometr i kilkanaście minut. Jestem na siebie zły.
Do H postanawiam znowu iść na przełaj obok znanego mi stawu. Dalej powinna być droga, której na mapie nie ma. W terenie też zniknęła. Nie znajduję jej i kolejny raz tylko już po ciemku wdrapuję się na jakąś cholerną górę. Czy ja jestem w Bieszczadach? Wychodzę na drogę. Już wiem że to nie Bieszczady tylko pie...e Tatry ktoś mi tu przeniósł! Muszę wdrapać się na kolejny szczyt! Nie mam siły i zatrzymuję się w pół drogi na Rysy. Gdzie ten żel? Nie znajduję go. Pewnie jakieś trole mi go zwędziły. Muszę się napić. Suchość w gębie nie do wytrzymania. Został tylko płynny lód w bukłaku. Rurka nie działa. Odkręcam zakrętkę bukłaka i trochę tej lodowej breji przelewam do termosu. Tak jakby w termosie lód sam miał się ogrzać i roztopić. Zakręcam termos i próbuję przez zatrzaskowy kurek wlać ten „płyn” do kubeczka. Kurek zamarzł i zaciął się. Chce mi się wyć! Odkręcam ten cholerny kurek i wlewam lodu do kubeczka. Nie wiem czy przy -15st.C lepiej jest jeść śnieg czy pić sorbet lodowy? Wlewam dwa małe kubeczki w siebie a resztę ze złością wylewam. Już sobie nie popiję. Idę dalej. H jest na szczycie „Rys”.
Przez oranicę idę już w dół do I. Tylko że to pie...e I znowu jest na górze! Dobrze że dalej już tylko w dół. Uważając żeby nie skręcić na tym końcowym odcinku nogi, brnę po kolejnej oranicy do B. Kto i czym orał to pole? Tu zawsze było gładziutko!
B jest nisko na łące za kępą drzew. Uff jaka ulga iść po równej łące. Gdyby tylko nie było tego białego badziewia. Od B muszę pod lekką górkę dojść do drogi i dalej szybciutko i gładziutko do A. Kawałek do A pokonuję przez kolejne zarośla i znowu wpadam na drogę przy ogródkach działkowych. Mam dość łąk, oranic i krzaków. Idę dalej drogą. Zostaje już OSTATNIE J!
Nie no ja Wieśka chyba zabiję! Punkt J jest nie gdzie indziej tylko na Mont Evereście!!! Nie wiem jak tam wlazłem i jak zlazłem. To chyba nie byłem ja. Ja szedłem już do mety główną drogą. Zostały mi „tylko” dwa ronda, dwa wiadukty i ostatnia prosta też pod górę. Siadam na pierwszym rondzie. Nie mam sił. Wszystko wypite, wszystko zjedzone. Czuję jak zaraz opuści mnie już duch.
Powoli zmuszam się żeby wstać. Wyprzedzają mnie inni uczestnicy. Skąd oni mają jeszcze siłę?
Wpadam na szalony pomysł. Po drodze mam przecież Biedronkę! Zajdę i kupię sobie coś do picia i jedzenia. Sięgam do kieszeni. Pieniądze i karta płatnicza zostały w domu. Kto do lasu bierze pieniądze! Czarna rozpacz. Dzwonię po żonę żeby już po mnie przyjechała. Ledwo mówię. Okazuje się że stoi 100m dalej przy Biedronce i macha do mnie radośnie.
Grzebanie w kieszeniach przynosi wybawienie! Znajduję OSTATNIEGO cukierka. Wkładam go do ust i roztopionego pochłaniam. Powinien wystarczyć na te ostatnie kilkaset metrów. Żonie mówię żeby podjechała na metę bo raczej powinienem tam jednak dotrzeć. Dochodzę do ogrodzenia „rolniczówki” a energia z tego cudownego, ostatniego cukierka pozwala mi przeskoczyć płot przed wejściem do biura zawodów i mety. Nie będę już lazł na dół do bramy żeby znowu się wspinać. Dość gór na dziś. Zaliczyłem chyba koronę ziemi a nie Ełcką Zmarzlinę. Mapę podarłem i spaliłem.
„Nigdy więcej” takiej katorgi.
Na serio.

PS.
- tegoroczna Zmarzlina została przemianowana na ZAMARZLINĘ
- Piotr jednak nadal mnie lubi pomimo że dotarł z Marcinem do mety prawie dwie godziny później
- Wieśka nie zabiłem a za rok pomogę mu organizować jubileuszową X Zmarzlinę :-)
- TUTAJ są wyniki.
PS 2.
Oczywiście zachęcam wszystkich do wzięcia udziału w tym marszu i sprawdzeniu się na dowolnym dystansie. Wystarczy tylko solidnie się do tego przygotować.
To powyższe to tylko brednie zmęczonego człowieka :-)


 

 

Autor: Jarosław Franczuk